W 60. rocznicę ukraińskich i polskich zbrodni na Wołyniu musimy powiedzieć:
"Wybaczamy i prosimy o wybaczenie". Rozumiejąc odpowiedzialność za niewinne
ofiary wśród Polaków, mówimy: "Wybaczcie nam" - pisze do Adama Michnika
były premier Ukrainy Wiktor Juszczenko
Drogi Adamie! Pisząc ten list, wciąż pozostaję pod wrażeniem naszej dyskusji
o tragedii wołyńskiej. Wymiana zdań, możliwość poznania Twojej opinii
w tej sprawie skłoniły mnie do długiej zadumy. Jestem pod wrażeniem naszej
rozmowy z jednego jeszcze powodu - wkrótce później odwiedziłem jeden z
symboli koszmaru, jaki przeżyła ludzkość w XX w. - obóz śmierci Auschwitz-Birkenau.
Pojechałem tam razem ze swym synem, synem swojego brata i współpracownikami,
żeby w kolejną rocznicę zwycięstwa nad nazizmem pokłonić się jego ofiarom.
Jechałem tam także z powodów osobistych - mój ojciec, radziecki jeniec
wojenny, był więźniem Auschwitz z numerem 11367.
Brak mi słów, żeby Ci przekazać moje uczucia, gdy odnalazłem dokumenty
o pobycie ojca w obozie. Szczególnym dreszczem przeszyła mnie informacja,
że pracował niewolniczo przy budowie drogi i baraków w Birkenau. Zebrałem
kilka kamieni z tej drogi... Stały mi przed oczami opowieści ojca o stalinowskim
więzieniu, w którym siedział przed wojną, o jego ranie z 1941 r., o różnych
obozach niemieckich, z których uciekał siedem razy. Przypomniało mi się
i to, że w naszym domu nigdy nie było dużych psów. Ojciec ich bardzo nie
lubił. Przypominały mu owczarki...
Opowiadałem dzieciom o ich dziadku, żeby i młode pokolenie zrozumiało,
że trzeba zawsze i wszędzie postępować tak, by nigdy nie powtórzyło się
zło, totalitaryzm i nienawiść w imię ideologii rasy, narodu czy klasy;
żeby ich pokolenie znało prawdę o Auschwitz - miejscu cierpień i śmierci
ogromnej liczby ludzi różnych narodowości, w tym blisko miliona Żydów;
miejscu, gdzie śmierć stała się przemysłem, gdzie ludzi zabijano tylko
za to, że byli Żydami.
Historia okaleczona
Drogi przyjacielu! Ciężko udźwignąć dziedzictwo, które zostawił nam wiek
XX. Świat - zwłaszcza Europa Środkowo-Wschodnia - jeszcze nie podniósł
się z ruin, które pozostawiły po sobie nazizm i komunizm. Ich pustoszące
skutki dotknęły też Ukrainy. Rewolucja i wojna domowa w latach 1917-21
kosztowały miliony istnień ludzkich. Kolejne miliony pochłonęły trzy fale
głodu z lat 1921-22, 1932-33 i 1946-47; najstraszniejszy był Wielki Głód
z lat 30. - wywołany sztucznie, by zniszczyć lud ukraiński jako świadomą
wspólnotę narodową. Setki tysięcy ludzi zginęły podczas wielkiego terroru
w latach 1936-38. Druga wojna światowa przyniosła kolejne miliony ofiar
- poległych na froncie, zabitych w obozach koncentracyjnych i jenieckich.
Potem była okrutna rozprawa z ruchem narodowo-wyzwoleńczym na Ukrainie
zachodniej - deportacje, kolejne obozy. Jeszcze później represje wymierzone
w ruch dysydencki i na koniec tragedia w Czarnobylu. Na początku lat 90.
Ukraina odzyskiwała swoją państwowość jako kraj sponiewierany przez historię,
stłamszony jej konsekwencjami. Kraj, w którym ponad połowa mieszkańców
utraciła historyczną pamięć i język.
Uporanie się z tym dziedzictwem nie przychodzi łatwo. W ukraińskim parlamencie
zasiadają obok siebie więźniowie sumienia i pracownicy służb, które wsadzały
ich do łagrów. W parlamencie, instytucjach państwowych, prywatnych i społecznych
pracują potomkowie więźniów Gułagu oraz potomkowie tych, którzy tworzyli
i nadzorowali ten system. W naszym kraju żyją ludzie, którzy na Ukrainie
zachodniej do początku lat 50. walczyli o niepodległość, i ci, którzy
ich zwalczali. Dzisiejszą Ukrainę tworzą ludzie z różnych regionów, z
różną przeszłością, często z okaleczoną pamięcią i świadomością historyczną.
Na naszej bolesnej ziemi mieszkają też przedstawiciele innych narodowości,
którzy przeszli przez straszne próby. Żydzi co roku opłakują swoich dziadów
i ojców zamordowanych w kijowskim Babim Jarze i innych miejscach zbrodni
hitlerowskich. Polacy czczą pamięć deportacji i ofiar Katynia; po deportacjach
z 1944 r. do ojczyzny powracają Tatarzy krymscy. Te listę można by ciągnąć.
Każdy ma swój ból, swoją pamięć, cierpienia i krzywdy.
Ukraińską demokrację staramy się budować na prawdzie, biorąc pod uwagę
pamięć każdego człowieka, każdej grupy. Pragniemy wpisać do naszej wspólnej
tradycji ich doświadczenie, nie pomijając nikogo. To gwarancja, że w naszym
domu każdy będzie czuł się wolny - bo to będzie jego dom. Tolerancja,
społeczeństwo obywatelskie, sprzeciw wobec przemocy, ucisku i nacjonalizmu,
walka z szowinizmem i antysemityzmem - to wartości, które nauczeni tragicznym
doświadczeniem przeszłości wpisaliśmy do naszych programów politycznych.
Do prawdy historycznej dochodzimy, pokonując różne przeszkody. Dopiero
w tym roku odbyła się pierwsza debata parlamentarna o przyczynach i skutkach
Wielkiego Głodu z lat 1932-33. Po publikacji setek książek i artykułów,
dziesiątkach audycji radiowych i telewizyjnych, po ogłoszeniu sprawozdań
przez różne komisje, w tym komisję Kongresu USA, wydawałoby się, że wszystko
jest jasne. Rzeczywiście, ukraińska Rada Najwyższa przyjęła uchwałę w
sprawie Wielkiego Głodu, choć niejednomyślnie - frakcja komunistów nie
wzięła udziału w głosowaniu... W naszej krętej wędrówce historycznej dopiero
powoli zbieramy kamienie pamięci.
Wybaczcie nam!
Z ukraińsko-polskim konfliktem z lat 40. i tragedią wołyńską zetknąłem
się dawno temu. Po raz pierwszy dowiedziałem się o nich z opowieści Ukraińców,
ostatnio miałem okazję zapoznać się z doświadczeniem Polaków. Badałem
materiały historyczne, ale najważniejsze były relacje świadków, którzy
sami byli ofiarami konfliktu. Wyłania się z tego obraz wielkiego bólu
i cierpień, które sąsiad zadawał sąsiadowi, znajomy znajomemu.
Było mi ciężko na duszy od tego, co usłyszałem i przeczytałem. Nasze
czasy przyzwyczaiły nas do milionów ofiar, ale ta tragedia wydaje się
czymś szczególnym. Walczyły przecież ze sobą dwa bliskie, zniewolone narody,
które jednoczyła przeszłość. Wydawałoby się, że powinno je łączyć wspólne
niebezpieczeństwo - groźba fizycznej i politycznej likwidacji przez dwóch
wrogów. Zamiast tego rozpoczął się krwawy konflikt.
Powstaje pytanie o przyczyny i winnych tragedii. Jestem świadom, że bez
uporania się z tym straszliwym dziedzictwem niemożliwe jest zaprowadzenie
dobrosąsiedzkich stosunków między naszymi narodami i państwami - ich fundamentem
musi wszak być prawda i budowane na tej prawdzie pojednanie. Do tego procesu
trzeba podejść z czystym sercem, być otwartym na zdanie drugiej strony.
Zanim zacznie się mówić o winie innych, trzeba wyznać własną winę. Dla
mnie największym ciężarem jest to, co moi rodacy uczynili Polakom - a
często czynili to w imię patriotyzmu.
W listopadzie 1942 r. greckokatolicki metropolita Lwowa Andriej Szeptycki
ogłosił list pasterski "Nie zabijaj!". Pisał w nim: "Dziwnym sposobem
oszukują siebie i innych ci, którzy zabójstwa politycznego nie uważają
za grzech, jakoby polityka zwalniała człowieka od obowiązku przestrzegania
Bożego prawa i usprawiedliwiała przestępstwo przeciwne naturze ludzkiej.
Chrześcijanin jest zobowiązany do zachowywania prawa Bożego nie tylko
w życiu prywatnym, ale i w życiu politycznym oraz społecznym. Człowiek,
który przelewa niewinną krew swego wroga, przeciwnika politycznego, jest
takim samym zabójcą jak ten, który czyni to dla rabunku, i tak samo zasługuje
na karę Bożą oraz klątwę Kościoła".
To wielkie słowa. Najlepiej oddają to, z czym zwracamy się do każdego
Polaka, który ucierpiał z rąk Ukraińca: żaden cel nie usprawiedliwia śmierci
niewinnych ludzi - dzieci, kobiet, cywilów. Takie metody walki zawsze
i wszędzie muszą być potępione. Musimy powiedzieć zgodnie z chrześcijańskimi
i ogólnoludzkimi zasadami etyki: "Wybaczamy i prosimy o wybaczenie". Rozumiejąc
odpowiedzialność za niewinne ofiary wśród Polaków, mówimy: "Wybaczcie
nam".
Zrozumieć, nie usprawiedliwić
Drogi Przyjacielu! Nie jestem historykiem, niechętnie wchodzę na nieznany
mi teren. Jako polityk dobrze znam warunki podejmowania decyzji politycznych
- wiem, że trzeba próbować przewidzieć ich skutki, zdaję sobie sprawę
z ceny pewnych kroków, a także z ceny zaniechania. Pierwsza wojna światowa
zakończyła się porażką ukraińskiego ruchu wyzwoleńczego - Ukraińska Republika
Ludowa i Zachodnio-Ukraińska Republika Ludowa straciły niepodległość,
ziemie ukraińskie weszły w skład ZSRR, Polski, Czechosłowacji i Rumunii.
Każde z tych państw popełniło błędy wobec narodu ukraińskiego. W Polsce
względnej swobodzie życia politycznego i rozwoju kulturalnego towarzyszyły
odmowa przyznania Ukraińcom autonomii terytorialnej, polityka kolonizacji,
brutalne pacyfikacje, przymusowa asymilacja, zadekretowana polityka zmiany
składu narodowościowego ziem ukraińskich, niszczenie cerkwi, szkolnictwa
i ośrodków kultury, więzienie tysięcy działaczy ukraińskich w aresztach
i obozie odosobnienia w Berezie Kartuskiej.
Ukraińcy wybierali różne drogi polityczne. Jedni działali zgodnie z umową
sojuszniczą Piłsudski - Petlura, inni próbowali wykorzystywać formy legalne
w obronie życia narodowego, jeszcze inni wybierali działalność podziemną
i metody terrorystyczne Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej
Organizacji Wojskowej czy też Komunistycznej Partii Ukrainy Zachodniej.
W godzinie próby - w czasie napaści Niemiec i ZSRR na Polskę - większość
Ukraińców lojalnie spełniła swój obowiązek wobec państwa polskiego: w
szeregach polskiej armii walczyło ponad 120 tys. Ukraińców, z których
7 tys. oddało życie w kampanii wrześniowej. Do walki o Polskę wzywały
legalne partie, biskupi prawosławni i greckokatoliccy, z trybuny parlamentarnej
apelowali posłowie Wasyl Mudryj i Stepan Skrypnyk. Inną drogę wybrały
grupy radykalne - komuniści oczekiwali wkroczenia wojsk radzieckich, natomiast
OUN wiązała swe plany z wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej.
Hitler podzielił ukraińskie ziemie na cztery jednostki administracyjne.
Dla OUN oznaczało to aresztowanie i uwięzienie w obozach jednych przywódców,
a przejście do podziemia innych. Reżim nazistowski był wyjątkowo okrutny
w Komisariacie Rzeszy Ukraina, którym kierował Erich Koch - brunatny kat
Ukrainy. W skład Komisariatu wchodził Wołyń. Na porządku dziennym były
tu polowania na ludzi, egzekucje, rekwizycje, praca niewolnicza i szczucie
jednych grup narodowych na inne. Żydzi zostali poddani eksterminacji.
W tych warunkach musiał pojawić się ruch oporu. Początkowo był spontaniczny,
by po bitwie pod Stalingradem - kiedy szala zwycięstwa zaczęła się przechylać
na stronę koalicji antyniemieckiej - przekształcić się w zorganizowane
struktury partyzanckie UPA i innych ukraińskich formacji zbrojnych. Działała
także AK. Każda ze stron starała się skupić po swojej stronie ludność
cywilną. W tych warunkach wystarczyła iskra, by rozpaliło się ognisko
bezlitosnej walki. Szczególnie tragiczny był lipiec 1943 r., gdy ginęła
ludność wielu polskich wsi.
W dyskusjach historyków najwięcej sporów wywołuje problem odpowiedzialności
za wybuch konfliktu ukraińsko-polskiego, a zwłaszcza tragedii wołyńskiej.
Uczeni polscy i część badaczy ukraińskich obarcza winą podziemie ukraińskie
- OUN i UPA. Inni historycy ukraińscy wskazują na politykę rządu londyńskiego,
który obstawał przy niezmienności przedwojennych granic Polski, na niemiecką
politykę szczucia Polaków na Ukraińców i Ukraińców na Polaków, wreszcie
na prowokacje radzieckich służb specjalnych. Ta dyskusja nie jest zakończona.
Dziesięć konferencji naukowych, które m.in. wspierał mój rząd, nie zakończyło
się podpisaniem protokołu uzgodnień.
Myśląc o wołyńskiej tragedii, o całym ukraińsko-polskim konflikcie z
lat 40., staram się zrozumieć ówczesne warunki i sposób myślenia ludzi,
którzy kierowali się szlachetną ideą - wolności swojego narodu. Zrozumieć
- co nie oznacza usprawiedliwiać to, czego usprawiedliwić się nie da.
Jeżeli ktoś brał na siebie odpowiedzialność za los narodu, to metody,
którymi się posługiwał, powinny być odpowiedzialne. Powinien kontrolować
swe działania i poczuwać się do odpowiedzialności za to, co działo się
na terytorium, którego bronił - w przeciwnym bowiem razie prowadził do
tragedii swojego i innych narodów. W takim wypadku jego działania powinny
być sprawiedliwie potępione.
Bolesna pamięć Ukrainy
Drogi Adamie, chcę poruszyć jeszcze jeden problem. Chodzi o ukraińską
pamięć o tragedii wołyńskiej i całym konflikcie ukraińsko-polskim. Niedawno
na łamach Twojej gazety przeczytałem słowa Jana Nowaka-Jeziorańskiego,
który pisał, że w sprawie "obchodów wołyńskiej rzezi" nie może milczeć,
bo "był to akt niewyobrażalnego bestialstwa ze strony Ukraińców". W ten
sposób doszliśmy do kwestii, która, jak sądzę, nie jest dostatecznie rozumiana
przez naszych polskich przyjaciół.
W imię prawdziwego pojednania naszych narodów pragnę, byście zrozumieli
stanowisko Ukraińców, którzy nie mogą przejść obojętnie obok pamięci historycznej
swoich rodaków. A pamięć ta przepełniona jest świadectwami straszliwych
zbrodni, niewyobrażalnych okrucieństw ze strony Polaków - niszczenia całych
wsi, śmierci dzieci, kobiet, starców. Te opisy także mrożą krew w żyłach.
Od polskich kolegów usłyszę, że owych zbrodni było dużo mniej, że były
to "akcje odwetowe", że struktury państwa podziemnego nie miały z tym
nic wspólnego. Czym jednak z moralnego punktu widzenia są "akcje odwetowe"?
Na Ukrainie zbierane są nowe świadectwa, wciąż ujawniane są nowe fakty
przedstawiające tragedię Ukraińców, którzy zginęli z rąk polskich. Próbuje
się też ustalić liczbę ukraińskich ofiar. Czyni się tak nie po to, by
pomniejszać tragedię polską. Celem tych badań jest lepsze poznanie historii.
Jestem jak najdalszy od jakiejkolwiek buchalterii ofiar - ta droga prowadzi
donikąd. Wyznaję jednak, że jestem bezsilny, gdy mam tłumaczyć ofiarom
i ich potomkom, że ich pamięć powinna zamilknąć wobec formuły: "akcje
odwetowe" oddziałów polskich na ukraińskiej ludności cywilnej. To także
jest droga donikąd - bo jaką wówczas wartość ma życie ludzkie?
A co mówić o wypędzonych z Chełmszczyzny, Nadsania i Łemkowszczyzny,
o blisko pół miliona ludzi, którzy po wojnie wyjechali lub zostali deportowani
na Ukrainę i którzy przeżyli trzy wyniszczające operacje ze strony polskich
oddziałów? Polscy historycy przyznają, że po stronie ukraińskiej było
10-12 tys. zabitych. Ich losu w żaden sposób nie można sprowadzić do akcji
"Wisła", którą - co na Ukrainie zostało przyjęte z wdzięcznością - potępił
Senat Rzeczypospolitej i prezydent Aleksander Kwaśniewski.
Jacek Kuroń, wielki Polak, a także wielki syn Ukrainy, pisał w liście
do Myrosława Marynowycza: "Niezależnie od tego my i Wy wyznajemy Ewangelię,
w której Jezus zwraca się do każdego z nas: Nie szukaj źdźbła w oku bliźniego,
lecz belki w oku swoim. Pomysł zaś, że nakazy Ewangelii nie dotyczą stosunków
między wspólnotami narodowymi, jest niechrześcijański i sprzeczny z duchem
Ewangelii. Z tych powodów mówię do Was, jestem przekonany, nie tylko w
swoim imieniu: Wybaczcie nam". Jestem mu wdzięczny za te słowa.
Ku pojednaniu
Jesteśmy w przededniu obchodów tragedii wołyńskiej. O godnym sposobie
upamiętnienia ofiar rozmawiają prezydenci, w parlamentach przygotowane
są projekty stosownych uchwał. Trzeba zrobić wszystko, by te wysiłki zakończyły
się sukcesem. Nad wspólnymi obchodami zawisł bowiem cień nadmiernego upolitycznienia,
który już dziś skomplikował przygotowania do uroczystości. Z jednej strony
cieszę się otwartością dyskusji i tym, że nie przemilcza się "białych"
ani "czarnych" plam. Uważam to za wielki sukces. Jednak z drugiej strony
niepokoją mnie głosy, które sięgają po ton dyktatu i uproszczeń, politycznie
wykorzystują wydarzenia z przeszłości, a nawet obrażają drugą stronę.
Dochodzą one i z polskiej, i z ukraińskiej strony. Moja gorycz jest tym
większa, że również część moich kolegów poddała się emocjom.
Jacek Kuroń pisał: "Mają prawo potomkowie wołyńskich Polaków czcić swoich
bliskich i rodaków zamordowanych przez Ukraińców. Mają też prawo czcić
swoich poległych potomkowie mieszkańców takich wsi jak Pawłokoma czy Zawadka
Morochowska, gdzie akurat mordercami byli Polacy. Możemy cały rok zapełnić
rocznicami - a to polskiej pacyfikacji z 1930 r., a to burzenia cerkwi
pod koniec lat 30.". To podejście jest mi bardzo bliskie.
Proponujemy w tym roku uczcić pamięć polskich i ukraińskich ofiar, dzięki
czemu proces pojednania posunie się bardzo do przodu. Strona polska gotowa
jest do obchodów 60. rocznicy wydarzeń lipcowych z 1943 r. My, politycy
ukraińscy, dołożymy wszelkich starań, by móc powiedzieć, że zrobiliśmy
wszystko, co było w naszej mocy, dla pojednania obu narodów. Natchnieniem
dla mnie są słowa kardynała Lubomyra Huzara, który w imieniu biskupów
grekokatolickich zwrócił się z posłaniem do Polaków i Ukraińców: „Tym
posłaniem pragniemy zapoczątkować nielekki i na pierwszy rzut oka nie
całkiem do przyjęcia proces, który winien zakończyć się pojednaniem nie
tylko politycznym, ale i głeboko religijnie przeżytym. Używamy słowa ”proces
“, bowiem rozumiemy, iż mało kto jest w stanie łatwo i szybko zdobyć się
na powiedzenie: ”Wybaczam i proszę o wybaczenie “. W naszych warunkach
potrzebny jest pewien czas, bo idzie o historyczny powrót: dłuższy czas
szliśmy w jednym, błędnym kierunku - kierunku podziałów - i teraz musimy
zawrócić na właściwą drogę. Ten proces pojednania wymaga pewnego programu,
który wszyscy razem powinniśmy przygotować i zrealizować”.
O tym samym mówi przewodniczący ukraińskiego PEN Clubu Jewhen Swerstiuk
w posłaniu do naszych narodów: "Podejmowane przez którąkolwiek ze stron
próby gromadzenia i zawyżania liczby niewinnych ofiar są objawem ludzkiej
słabości. Nie prowadzą do zrozumienia historycznej i faktycznej prawdy
koniecznej dla spadkobierców. Winni zdadzą swój raport przed Bogiem. Ale
ani Ukraińcom, ani Polakom nie powinno zależeć na tym, by winni mieli
swoich dziedziców i następców".
Bardzo pragnę, byśmy kontynuowali naszą rozmowę w Kijowie. Uważam za
niezwykle ważne to, że mogłem bezpośrednio poznać polski punkt widzenia
na ten ukraiński problem. Chciałbym, by mogło z Tobą rozmawiać jak najszersze
grono ludzi, w tym także ci, którzy mają inny punkt widzenia na przeszłość
stosunków ukraińsko-polskich. Jestem przekonany, że przyniesie to pozytywne
rezultaty.
Raz jeszcze zapraszam do jak najrychlejszego odwiedzenia Ukrainy.
Szczerze Twój
Wiktor Juszczenko
Przełożyli Bogumiła Berdychowska i Marcin Wojciechowski
Śródtytuły od redakcji
Wiktor Juszczenko był premierem Ukrainy w latach 1999-2001, wcześniej
kierował Bankiem Centralnym. W krótkim czasie jako szef rządu doprowadził
do przełomu w rozwoju gospodarczym, zmniejszył szarą strefę, wprowadził
więcej przejrzystości do polityki i zmniejszył wpływy oligarchów, za co
w końcu zapłacił dymisją. Atakowano go za to, że jest zbyt prozachodni,
insynuowano, że został wskazany jako kandydat na premiera przez Amerykanów
zniecierpliwionych zbyt wolnymi reformami na Ukrainie. Od ponad roku Juszczenko
stoi na czele umiarkowanie opozycyjnego bloku Nasza Ukraina, który po
zeszłorocznych wyborach ma największy klub w parlamencie. Jest najbardziej
popularnym politykiem na Ukrainie i faworytem wyborów prezydenckich w
2004 r.
Kuroń: Spojrzeć na Wołyń z obu stron
Gazeta Wyborcza 30-05-2003
O konflikcie polsko-ukraińskim w 60. rocznicę wydarzeń na Wołyniu
z Jackiem Kuroniem rozmawia Paweł Smoleński
Paweł Smoleński: Co dla Pana oznacza rocznica tragedii wołyńskiej?
Jacek Kuroń: Przyglądać się tylko jednemu fragmentowi stosunków polsko-ukraińskich,
nawet jeśli jego znaczenie jest niezwykle istotne, to założyć buty, które
ochoczo wdziewają nacjonaliści obydwu stron. Dla ukraińskich nacjonalistów
historia zaczyna się w momencie, gdy do ich wsi weszli Polacy i wymordowali
Bogu ducha winnych mieszkańców, dla polskich - gdy mordercami byli Ukraińcy.
Co było przedtem - nikogo nie obchodzi, kontekst zdarzeń nie ma znaczenia.
Dlatego mówienie o pacyfikacjach polskich wsi na Wołyniu nie ma sensu,
jeśli nie postawi się pytania o stereotypy, o wizerunek obu narodów w
potocznej świadomości. A że nasza wspólna historia jest długa i dramatyczna,
wzajemne postrzeganie się też ocieka krzywdą i krwią.
Dlaczego chce Pan szukać praprzyczyny tragedii na Wołyniu w zamierzchłej
historii?
- Gdyż inaczej zbyt wiele się nie pojmie. Polska i ukraińska państwowość
powstawały mniej więcej w tym samym czasie, stojąc wobec siebie w konflikcie.
My mieliśmy więcej szczęścia, Ruś Kijowska nie przetrwała. Świadomość
narodowa polskiego ludu kształtowała się na przełomie XVIII i XIX w. Analogicznie
działo się na Ukrainie, choć tam państwo nie istniało, również za sprawą
Polski. Z tamtych czasów wywodzą się również najbardziej prymitywne stereotypy.
Polską świadomość zagospodarował Henryk Sienkiewicz w "Ogniem i mieczem".
To książka straszna, fałszywa, może wielka literatura, lecz przede wszystkim
paszkwil polityczny na Ukraińców. Przyswoiliśmy Sienkiewiczowską wizję
- Ukrainiec to rzeźnik, rezun. Warto powiedzieć, że kiedy Sienkiewicz
publikował kolejne odcinki "Ogniem i mieczem", towarzyszyła temu atmosfera
narodowego, ludowego święta, ludzie zbierali się, najbieglejszy w czytaniu
czytał innym.
Lecz opinia inteligencji była zgoła inna, książka spotkała się z ostrym
atakiem. Co więcej - Sienkiewicz wziął to sobie mocno do serca, co, niestety,
przemknęło się w potocznej świadomości. Moim zdaniem - wiernego czytelnika
"Trylogii" - "Potop" jest próbą ekspiacji za "Ogniem i mieczem". Dowód?
U pana Wołodyjowskiego na stanicy jest ksiądz, który wspomina swoją rycerską
przeszłość, opowiada, jak brał udział w wojnie z Chmielnicczyzną. Złapali
garść rezunów, przykładnie powbijali na pale, zmówili pacierz pod przydrożnym
krzyżem i poszli spać. Lecz księdzu-rycerzowi jedna rzecz nie dawała spokoju.
Zdawało mu się, że złapali 12, a pali było 11. W nocy przyśniło mu się,
że Jezus zszedł z przydrożnego krzyża i powiedział: nie pomyliłeś się,
to ja jestem tym dwunastym. To historia tak mocna i jednoznaczna, że dla
mnie jest oczywiste, iż Sienkiewicz chciał coś naprawić. Lecz o Jezusie
- rezunie wbitym na pal - nikt z Polaków nie pamięta. To zresztą niejedyny
fragment tego rodzaju w "Trylogii". Niestety - przesłanie "Ogniem i mieczem"
wzięło górę.
Zresztą nazwanie wojny Rzeczypospolitej z Chmielnickim wojną polsko-ukraińską,
tak w wymiarze historycznym, jak i mitologicznym, jest nie do przyjęcia.
Przecież Jarema Wiśniowiecki był spolonizowanym Rusinem, jego ojciec modlił
się w cerkwi. Kniaziówna Helena Kurcewiczówna z "Ogniem i mieczem" nawet
nie mówi po polsku. Wołodyjowski też wygląda mi na Rusina. Bo że był nim
Zagłoba, to pewne; jak inaczej przetrwałby między Kozakami i zbuntowanym
chłopstwem, udając dziada lirnika, gdyby ruski nie był jego językiem ojczystym?
To była po prostu wojna pańsko-chłopska, wojna o ziemię, jakoś podobna
do tego, co działo się na Wołyniu. Stąd również jej okrucieństwo. Zresztą
po co aż tak daleko podróżować. Wystarczy przypatrzeć się rabacji Jakuba
Szeli.
Elity ukraińskie polonizowały się, chłopstwo walczyło o ziemię, na dodatek
trwał ostry religijny spór między prawosławiem i katolicyzmem, a nasz
wielki pisarz kreśli to wszystko w znakomitej, choć paszkwilanckiej książce.
Słowem - atmosfera wprost wymarzona, by rosła w niej nienawiść.
Chłop z Wielkopolski nie miał pojęcia, że w ogóle istnieje Ukraina.
Chłop ukraiński dobrze wiedział, że jest Polska, bo to Polska parła na
Wschód, z Polską wspierającą spolszczoną ukraińską szlachtę darł koty
o ziemię. I taka świadomość została: Polacy zawsze pchali się na Ukrainę,
zajmowali ją przemocą, niszczyli, odbierali wiarę, a w zamian przynosili
śmierć, głód i zarazy. Ukraińcom trudno dostrzec znaczący kulturowy wpływ
Korony, zauważyć, że tak dziś przebiegają wschodnie granice etnicznej
Ukrainy, jak przed wiekami granice I Rzeczypospolitej. Lecz nie należy
się temu dziwić, gdyż znaczyłoby to, że nie rozumiemy, dlaczego okupowani
nie wychwalają okupantów.
Tak więc mamy do czynienia z dwoma stereotypami - ukraiński rezun, niejako
z natury zdolny do największych zbrodni i okrucieństw, stoi naprzeciw
zaborcy, który kradnie ziemię i niewoli ludzi.
Z taką wizją wchodzimy we współczesność.
- We Lwowie, korzystającym z pluralizmu narodowego cesarstwa Habsburgów,
polska i ukraińska świadomość narodowa rozwijają się jak siostry bliźniaczki.
Polacy tworzą towarzystwo Sokół, Ukraińcy - Sokił, po polskiej stronie
powstają komórki Strzelców, po ukraińskiej - Strilciw, jest polski uniwersytet
i ukraińskie towarzystwo imienia Szewczenki, dublują się spółdzielnie,
czytelnie, organizacje społeczne i polityczne, koła parlamentarne. Polska
kultura jest silniejsza, bardziej ekspansywna. Ukraińcy - co sami przyznają
- uczą się od nas, lecz w tej samej chwili mają uzasadnione poczucie zagrożenia,
że siła polskiej kultury nie pozwoli im się przebić.
Porównajmy to z postępowaniem Polaków pod pruskim zaborem. Boimy się
germanizacji, walczymy wszystkimi siłami, by przetrwać, wóz Drzymały i
obrona ziemi przez Ślimaka to przykłady na polską determinację. Stosunek
między Prusakami a Polakami był z grubsza taki sam jak między Polakami
a Ukraińcami. Jeśli to zrozumiemy, upadnie powód, by uważać, że ukraiński
strach przed polonizacją i zdecydowana obrona narodowej tożsamości były
czymś złym.
Na dodatek oba narody mają identyczne aspiracje polityczne. Lecz jedna
Galicja i jeden Lwów to za mało dla dwóch niepodległości.
- Ukraińcy nie mogą strawić siły Polaków, Polaków uwiera, że w "ich"
Lwowie rozkwita Ukraina. Walki w habsburskim parlamencie między oboma
narodami są porażające. Staje na trybunie Polak - Ukraińcy robią kocią
muzykę, staje Ukrainiec - gardłują Polacy, mówcy przemawiają nie do sali,
lecz do protokołu. I tak rodziła się świadomość, że ukraińska i polska
niepodległość znoszą się wzajemnie, choć - moim zdaniem - wcale nie musiały.
Brakiem wyobraźni obciążam obie strony, choć zdecydowanie bardziej Polaków,
w końcu stronę silniejszą, od której można więcej wymagać, oczekiwać,
że zrozumie złożoność świata.
Dzieje się to w czasie, gdy przez Europę przetacza się hasło o samostanowieniu
narodów. Hasło piękne i porywające, lecz trudne do realizacji, bo stawia
od razu pytanie: kto, gdzie i od kogo ma się samostanowić. Jak można komuś
przyznać na wyłączność ziemie z mieszaną ludnością? Głosowania i plebiscyty
to tylko technologia, ale nawet takich pomysłów wówczas w Galicji nie
było.
Pozostało więc jedyne rozwiązanie - przemoc. Polska stanęła na drodze
niepodległości Ukrainy. A w traktacie wersalskim zapisano, że ten, kto
ma własną państwowość, ochroni mniejszości specjalnymi prawami.
Z tym w dwudziestoleciu międzywojennym różnie bywało.
- Ukraińcy weszli w II RP z poczuciem niespełnionych marzeń o niepodległości.
Ale prawda jest również taka, że - podobnie jak Polacy kilkadziesiąt lat
wcześniej pod zaborem pruskim - mieli wiele sensownych pomysłów na narodową
tożsamość. I natychmiast spotkali się z oporem. A po drugiej stronie granicy
była już Rosja sowiecka prowadząca konsekwentnie bardzo antyukraińską,
a właściwie antyludzką politykę.
Ukraińcy znaleźli się w pułapce. I choć w międzywojennej Polsce były
- obok skrajnych nacjonalistów i polonizatorów - znaczące siły chcące
się z Ukraińcami porozumieć, to jednak były to siły polskie, których horyzont
wyznaczało dobro wielonarodowego, ale jednak polskiego państwa. Państwo
polskie nie mogło być horyzontem ukraińskich aspiracji. Tak konflikt jeszcze
na dobre się nie skończył, a już rozgorzał na nowo.
Zważmy na ten jeden drobny szczegół. Jakkolwiek byśmy bilansowali wzajemne
winy - liczbą zabitych, litrami przelanej krwi - tylko jeden bilans nie
pozostawia żadnej wątpliwości. To nie Ukraińcy pozbawiali nas niepodległości,
ale my Ukraińców, tylko w XX w. dwa razy, a może trzy, pomagając Sowietom
akcją "Wisła" i wcześniejszymi deportacjami polskich Ukraińców na Wschód.
Z tak podstawowymi faktami nie ma co dyskutować.
Pułapką, w której znaleźli się Ukraińcy, nie były tylko skutki I wojny
światowej, rewolucji bolszewickiej i międzynarodowych traktatów, lecz
także skrajny nacjonalizm. Gdy naród z aspiracjami niepodległościowymi
nie ma własnego państwa, taka postawa być może nie jest moralnie uprawniona,
lecz politycznie zrozumiała.
- To II RP wepchnęła Ukraińców w skrajny, być może faszyzujący nacjonalizm.
Wprawdzie ukraińskie spółdzielnie, organizacje kulturalne i społeczne
były w międzywojniu bardzo silne, to jednak ekstremiści mieli znaczącą
przewagę - dawali jasne i proste recepty, ich akcje mogły się podobać
właśnie przez radykalizm. Dziś wiemy dokładnie, że terroryzm - a czym
innym były zabójstwa np. sprzyjającego polsko-ukraińskiemu porozumieniu
posła Tadeusza Hołówki czy odpowiedzialnego za pacyfikowanie ukraińskich
wsi ministra Bronisława Pierackiego? - nie wymaga specjalnych sił. Wystarczy
mu przekonanie o słuszności wybranej drogi i garść zewnętrznych powodów,
łatwych do wyinterpretowania na własne potrzeby.
Tymczasem nie miejmy złudzeń - polityka wobec Ukraińców przyjęta przez
II RP to była polityka asymilacji i kolonizacji. Polscy osadnicy jechali
na prawosławny Wołyń, a nie Ukraińcy na Mazowsze. Polacy obsadzali najważniejsze,
ale też zupełnie nieważne urzędy. Drogi awansu dla polskiej młodzieży
na tak zwanych kresach były szeroko otwarte, szerzej niż gdzie indziej.
To wszystko było niedostępne dla Ukraińców.
Znów możemy się spierać, co było przyczyną czego, lecz terror Organizacji
Ukraińskich Nacjonalistów zderzył się z terrorem polskiego państwa. Policja
pacyfikuje galicyjskie wsie, niszczy dobytek, pali ukraińskie książki,
mężczyzn bije, z co bardziej pyskatych kobiet robi tzw. tulipany, czyli
wiesza za nogi, opadająca spódnica zakrywa głowę. Na dodatek na Wołyniu
niszczone są prawosławne cerkwie. Oczywiście - nie zabijano, choć w ferworze
zdarzały się i przypadkowe ofiary śmiertelne. Ale upokarzano, odzierano
z godności.
Czy odpowiedzią na odarcie z godności może być czystka etniczna, której
doświadczył Wołyń latem 1943 r.?
- Że przed wojną Ukraińcami poniewierano - to pewne. Że na Wołyniu mamy
do czynienia z czystką etniczną - to również pewne. Istnieje wzajemny
rachunek krzywd. Ale jak je zmierzyć, jak porównać, gdzie jest ta waga,
która pokaże sprawiedliwy rezultat? Reakcją na krzywdę jest zemsta: za
"tulipany" czystka etniczna, za czystkę etniczną - rzezie odwetowe. Na
Wołyniu zginęło więcej Polaków niż Ukraińców, ale tam, gdzie Ukraińcy
stanowili mniejszość - na Zamojszczyźnie, Chełmszczyźnie, w Przemyskiem
- bilans ofiar był dokładnie odwrotny.
Przyjrzyjmy się Zawadce Morochowskiej, gdzie dokonano rzezi dokładnie
wedle wołyńskiej miary. To, że mordercami byli żołnierze Ludowego Wojska
Polskiego z oddziału formowanego na Wołyniu, ma dla mnie kapitalne znaczenie.
Istnieją w historii takie momenty, gdy nie ma szans, by krew wsiąkła w
ziemię; z krzywdy, z zemsty, z nienawiści rodzą się rzeczy przerażające,
którym nie da się zaprzeczyć.
Mam pewność, że w rocznicę wydarzeń wołyńskich pokażą nam w telewizji
i w gazetach zdjęcia Polaków pomordowanych przez Ukraińską Powstańczą
Armię i chłopskie watahy. Te zdjęcia to prawda, niezbity dowód w sprawie.
Ale nie pokażą nam zabitych Ukraińców z Borowa, Pawłokomy, Zawadki - też
prawdy i też dowodów.
Nie mam najmniejszej wątpliwości, że ofiarom skrajnego etnocentryzmu
należy się pamięć i cześć. Z tego punktu widzenia doskonale rozumiem obchody
60. rocznicy Wołynia. Ale zastanawiam się, nie wiem, naprawdę nie wiem,
czy w związku z tym będziemy mieli niebawem obchody rocznicy wymordowania
Pawłokomy czy Zawadki. Nie wolno tego zabronić, trzeba mówić prawdę i
oddać szacunek pomordowanym. Tyle że prawda i jakiekolwiek, choćby najsłuszniejsze,
obchody nie mogą być w żadnym razie jednostronne, bo zostaną wyrwane z
kontekstu.
Wiemy mniej więcej, jaki jest bilans trup - trup. W całym wołyńskim
konflikcie Polaków zginęło pięciokrotnie więcej. Ale jaki jest bilans
pogarda - pogarda? Jaki upokorzenie - upokorzenie? Tu my mamy zdecydowanie
gorsze notowania. Wszystko to, od początku do końca, musimy uznać za spadek.
Jesteśmy wszak narodem chlubiącym się, że korzeniami sięga do legend i
historii rycerzy kresowych, czyli - do podboju Ukrainy. Tam tamta krew
cały czas może być w zbiorowej pamięci. Pasmo krzywd jest w gruncie rzeczy
nieustanne.
Opowiada Pan ogólną wizję historii. Ale tak naprawdę historia to doświadczenie
osobiste, jednostkowe: wiem, kto jest dobry, a kto zły, wiem, że zły mnie
skrzywdził, wiem, jakiego potrzebuję zadośćuczynienia, o krzywdach innych
nie słyszałem, moje bolą bardziej.
- Oczywiście. Polskie poczucie krzywdy rodziło się we wsiach, które wymordowali
Ukraińcy. Rozumiem to.
Za pierwszej "Solidarności" poznałem człowieka, który był jednym z szefów
związku w lubińskiej Miedzi. Jego rodzina pochodziła z Wołynia. Opowiadał,
jak rodzice poszli do żniw, on został u ciotki, do wsi przyszli Ukraińcy.
Schował się pod stołem przykrytym obrusem i dlatego przeżył. Nie był z
tej rodziny, więc nikt go nie szukał. Ukraińcy wyszli ze wsi, on pobiegł
w pole do rodziców; tak, jak stali, wyjechali w Hrubieszowskie, skąd pochodziła
jego matka. Opowiedzieli, czego byli świadkami, więc natychmiast lokalny
oddział AK ruszył na ukraińską wioskę i dokonał powtórki z Wołynia.
Ten człowiek miał jakby podwójne, sprzeczne doświadczenie. Pamiętał,
jak rżnęli Ukraińcy, ale też - jak rżnęli Polacy. Czy takich doświadczeń
można pozbawić? Nie, bo ludzi nie można pozbawić pamięci. Czy można je
ustawić przeciw sobie? Można i nawet robi się to. Ale z tego nic nie wynika.
Bo co dziś oznacza przeciwstawianie podobnych doświadczeń? Na Ukrainie
jest całkiem sporo porządnych cmentarzy polskich, tak cywilnych, jak i
AK-owskich. W Polsce ślimaczą się nawet remonty cmentarzy żołnierzy i
oficerów Ukraińskiej Hałyckiej Armii - było nie było naszych sojuszników
w wojnie polsko-bolszewickiej. O każdy pojedynczy grób partyzanta UPA,
ale też zbiorowe mogiły ukraińskich wieśniaków, trzeba było walczyć z
lokalnymi społecznościami, zmuszać je, często bezskutecznie, choćby do
postawienia krzyża. Pojawiały się pomysły, by ukraińskie szczątki przenieść
na Ukrainę, a w rewanżu - by polskie do Polski. Ludzie tak rozumujący
nie pojmują, że każdy przeniesiony cmentarz stanie się natychmiast pomnikiem
nienawiści.
Jednostkowo przeżyta historia zawsze żąda satysfakcji. Takie żądanie
jest sprawą nadrzędną. Gdy się pojawi, żadne inne racje nie mają znaczenia.
Wielu Polaków czeka chwili, gdy Ukraińcy zdejmą czapki, przyklękną i powiedzą:
"Przebaczcie, przepraszamy".
- Rozumiem to, pięknie, żeby tak było. Ale nie można od nikogo żądać
pokory i przeprosin, ponieważ żądający usłyszy natychmiast: to ty się
ukorz i przeproś. Na dodatek będzie miał jednostkowo i historycznie rację.
Formuła powinna być inna. Polscy biskupi mieli tę szczególną odwagę powiedzieć
do Niemców: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". A przecież to my byliśmy
stroną słabszą i nikt nie kwestionuje, że w rachunku krzywd o wiele bardziej
doświadczoną. Pamiętajmy wszelako, że Niemcy dokonali niewyobrażalnych
zbrodni i dlatego ich ekspiacja zaczęła się dużo wcześniej, była skutkiem
gigantycznego szoku. Ani my, ani Ukraińcy takiego szoku nie przeżyliśmy.
Nam, Polakom, jest szczególnie trudno zrozumieć własną winę. Ale przekonałem
się, że Ukraińcom jest jeszcze trudniej.
Czy nie pobrzmiewa w tym swoisty paternalizm, patrzenie z góry, bo Ukraińcy
dopiero od kilkunastu lat mają własne państwo, bo nie umieją rozliczać
się z historią z tysiąca innych powodów, które Polacy lepiej lub gorzej,
ale jednak już przepracowali?
- Nie, bo sytuacji Polski i Ukrainy nie da się porównać. Znów przywołam
list Episkopatu Polski z 1965 r. To biskupi wznieśli się na wyżyny, a
nie cały naród, postawiony zresztą w podwójnie trudnej sytuacji, bo jakim
cudem Polacy w czasach komunistycznych mogli wypowiedzieć posłuszeństwo
hierarchom Kościoła? Ale ja doskonale pamiętam ówczesną atmosferę potępienia,
sprzeciw społeczny był bardzo mocny, choć niewypowiadany otwarcie. Zresztą
jeszcze dziś znajdziemy sporo ludzi, którzy nie rozumieją tamtej formuły
pojednania.
Sprawa ukraińska jest jeszcze bardziej skomplikowana. Ukrainę przecina
Zbrucz, na Zachodzie rodziła się myśl niepodległościowa, Wschód popadł
w Sowiety, był poddany straszliwej indoktrynacji i terrorowi. Ci z Zachodu
służyli w UPA, ci ze Wschodu - w Armii Czerwonej zwalczającej UPA. Na
tym tle podział ukraińskiej świadomości jest bardzo wyraźny. Polacy czynią
sobie niedźwiedzią przysługę, odwołując się w konflikcie ze Lwowem do
Kijowa. Kijów tego nie rozumie, nic go to nie interesuje i w jakimś sensie
nie musi.
Co więcej - jeśli Ukraina chce być niepodległa, nie może wyrzec się
pamięci o UPA. UPA była powstańczą armią walczącą o niepodległość. Ładnie
o tym pisał jeden z upowskich bohaterów Jehwen Stachiw: walki UPA z kobietami
i z dziećmi wybaczyć nie można, ale za niepodległościową walkę z polskim
podziemiem czy wojskiem, tak samo zresztą jak z Niemcami czy z Sowietami,
należy im się szacunek. Staliśmy po dwóch stronach barykady, Polacy byli
dla Ukraińców śmiertelnym zagrożeniem. Wielu z nas żachnie się, ale z
ukraińskiej perspektywy ten spór musiał tak właśnie wyglądać.
Zna pan film Agnieszki Holland "Bohater", niezwykle mądry i subtelny?
Opowiada o partyzancie z wileńskiego AK, który później służył u Łupaszki,
a jeszcze później - w antykomunistycznym podziemiu narodowym. Jego ostatni
oddział jest odpowiedzialny za kilka napadów na białoruskie wioski. Dla
mnie najważniejszy jest początek filmu, gdy z ust AK-owskiego dowódcy
padają słowa: uważajcie chłopcy, bo między partyzantem a bandytą jest
tylko jeden krok, trzeba się bardzo pilnować, by tego kroku nie zrobić.
W filmie Agnieszki oglądamy, jak ten krok się dokonuje.
Przejście na stronę bandytyzmu jest straszliwą pokusą każdej partyzantki.
Opowiadał mi pułkownik Józef Rybicki, dowódca warszawskiego Kedywu: po
wojnie musieliśmy stworzyć WiN, choćby po to, by wyprowadzić z lasu partyzantów,
całe oddziały zamieniały się w bandy. A był to fanatyk czystości Armii
Krajowej, dlatego mam prawo mu wierzyć. Jeśli oddajemy więc należny hołd
Armii Krajowej, nie bacząc na różne ciemne strony, trudno się dziwić Ukraińcom,
że robią to samo wobec UPA, nie dostrzegając ciemnych stron, przemilczając,
ukrywając. Jehwen Stachiw, który jest człowiekiem prawym i odważnym, też
długo milczał o Wołyniu, choć nie miał z tym osobiście nic wspólnego,
w 1943 r. walczył w Donbasie. Do mówienia prawdy, do żalu za grzechy trzeba
dojrzeć. I Ukraina do tego dojrzewa. Sami drukowaliście w "Gazecie" kilka
tekstów ukraińskich autorów jednoznacznie potępiających zbrodnie. Są Ukraińcy,
którzy mówią: to nasza historia, musimy się z niej rozliczyć.
Obawia się Pan wydźwięku obchodów rocznicy Wołynia?
- Mam wrażenie, że może być jak w dowcipie: zawiadowcy pomieszał się
rozkład jazdy, dwa pociągi pędzą naprzeciw siebie po tym samym torze,
nic już nie da się zrobić, więc zawiadowca bierze na peron stołeczek,
woła małoletniego synka, stawia na stołeczku i mówi: popatrz, zaraz będzie
fantastyczna katastrofa.
Co się zdarzyło na Wołyniu w 1943 r., wiemy, i nie zmienią tej wiedzy
wyssane z palca opinie ekstremistów tak polskich, jak i ukraińskich. Lecz
w tym miejscu w zasadzie kończy się zgoda. Bo czym innym wiedza historyczna,
czym innym oczekiwania, jak się z historią rozprawić. Polacy, zwłaszcza
ci, którzy stamtąd pochodzą, czekają na zadośćuczynienie i prośbę o wybaczenie.
Mają do tego prawo i tytuł moralny. Ale nie mają prawa wypreparowywać
Wołynia z kontekstu, powinni zrozumieć, że coś było wcześniej, coś było
później, i to coś jest zasadnicze dla Ukraińców. Widzą swoje spalone wioski,
swoich zabitych, nic innego ich nie obchodzi; pamięć jest ważniejsza niż
takt, prawda i rozsądek. Dlatego żądają od Ukraińców posypania głowy popiołem,
najlepiej widowiskowego, spektakularnego. Ukraińcy nie mogą przyjąć takich
żądań.
Są pewnie i tacy, którzy żądają od Ukraińców przeprosin, lecz w żadne
przeprosiny i tak nie uwierzą, pokutne bicie się w piersi nigdy nie będzie
dla nich wystarczająco donośne. Lecz wystarczą opinie tych mniej radykalnych,
by ze wspólnych obchodów rocznicy Wołynia wyszły nici. Nikogo nie wolno
przymuszać do pokuty, nikomu nie można nakazać pokajania się. Żądanie:
klęknijcie przed nami, a wybaczymy, przyniesie odwrotny skutek. Zwłaszcza
jeśli spojrzymy na historię - między Polakami a Ukraińcami nie ma łatwego
do zdefiniowania i opisania związku katów i ofiar, zbyt często i zbyt
ochoczo zamienialiśmy się rolami. Po drugie - w minionym czasie zbyt wiele
razy Ukrainiec musiał klękać przed Polakiem, takie żądanie tylko obudzi
stereotypy po drugiej stronie.
Boję się również osobnych obchodów, bo czuję, że z osobnymi obchodami
bolesnych rocznic jest dokładnie tak samo jak z przenoszeniem cmentarzy
- uroczystości w zamierzeniu podniosłe i refleksyjne łatwo mogą zamienić
się w nacjonalistyczne spektakle. Apeluję o dobrą wolę i próbę zmierzenia
się z cierpieniem i krzywdą drugiej strony. Nie idzie o to, by krzywdy
ważyć, ale by je poczuć. Inaczej lata pracy nad polsko-ukraińskim pojednaniem
i zrozumieniem mogą pójść na marne.